Dienstag, 11. August 2015

Allein? Verein! - Niemcy i ich pęd do zrzeszania się



Stereotypy to temat rzeka. Nie miałam zamiaru popełniać o tym kolejnego tekstu, ale wczoraj natknęłam się na świeże spojrzenie na tę kwestię w lokalnej prasie.

Jakie obiegowe opinie o Niemcach krążą po świecie, wszyscy wiemy. Co sądzą o nich sami zainteresowani? Otóż to! Rozprawił się z nimi instytut badania opinii publicznej YouGov, który podjął się skonfrontowania stereotypów z rzeczywistością, a wyniki przedstawił książce Wie wir Deutschen ticken (premiera wczoraj).

Nie zamierzam streszczać Wam tego artykułu, bo byłoby to dość nudne. Zainteresował mnie jeden z analizowanych stereotypów:

Kiedy spotykają się trzej Niemcy, zakładają stowarzyszenie
(Wenn drei Deutsche sich treffen, gründen sie einen Verein).


Allein? Verein! - w jednym z najczęściej używanych podręczników do uczenia niemieckiego jako obcego (Schritte), kursanci skonfrontowani są z tematyką klubów, związków, zrzeszeń, kół i organizacji bardzo szybko, bo już na poziomie A1. Zachęca się ich w pewien sposób do dołączenia się do którejś z nich. Na moich kursach zawsze przeskakuję ten rozdział, bo nie ukrywam, że sama nie czuję tego stowarzyszeniowego ducha i nie należę do żadnego Verein. A autentyczność to na moich kursach podstawa! :)

Fot. Polschland

Jak jest naprawdę? Z badań wynika, że mniej więcej połowa Niemców odczuwa w stosunku do Verein pewną rezerwę i niechętnie podpisuje deklaracje członkowskie, obawiając się, że będzie ich to w jakiś sposób ograniczać. Mimo to wielką popularnością cieszą się kluby sportowe, związki działkowców, do których przynależy około 40 procent Niemców.

 Źródło: duden.de

Moja opinia? Zamiłowanie Niemców do stowarzyszania się, kąśliwie określania jako Vereinsmeierei, jest rzeczywiście bardzo charakterystyczne i jaskrawo odcina się od tego, co znam z Polski.

Niemcy po prostu lubią trzymać się razem i zjednoczenie się wokół pewnej idei czy projektu przychodzi im bez większego trudu. Ułatwia im to także - stereotypowe, ale mimo to prawdziwe - poczucie obowiązkowości, porządku, nadawania wszystkiemu jakiegoś ładu („rąk i nóg”) oraz, to chyba najważniejsza z niemieckich cech, umiejętność pracy w grupie (Teamarbeit).

 Nie umiem wyobrazić sobie lepszego przykładu na typowo niemiecką Teamarbeit! Autentyk znaleziony podczas porządków w mojej byłej szkole. Autorką karteczki jest dyrektorka, która informuje rodziców trzech dziewczynek, że uczennice podczas przerwy zakopały w żwirze buty jednej z nich. Sandałów na próżno szukała przez pół godziny cała klasa. Teraz rodzice powinni się spotkać i wspólne szukać dalej, oczywiście wcześniej wspólnie omówiwszy ten problem. :)

Fot. Polschland

Wspominałam o niej już niejeden raz: Teamarbeit to coś, z czym przybysz z Polski (i nie tylko) musi się jak najprędzej oswoić, żeby dobrze się tu zaaklimatyzować, chociażby w pracy. 

Owszem, Polacy potrafią się jednoczyć, ale spójrzmy prawdzie w oczy: najlepiej wychodzi nam to w momentach przełomowych, w chwilach zagrożenia religii, dobra i mienia, w czasie wojny, różnorakich katastrof itp. Na co dzień to tak jakby kulało. Skrzykiwanie się, improwizacja i spontaniczność nam nawet wychodzi, ale często na zasadzie Sędziego Soplicy: [... ] zaraz zrobim drzewca, / Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, / Ja z synowcem na czele i - jakoś to będzie! 


Reprezentatywny przykład polskiej improwizacji. Na około miesiąc przed międzynarodową imprezą w moim mieście w jednym z członków obudziła się chęć zaprezentowania naszego kraju. Uderza też brak znajomości lokalnych realiów, bo do miasto do rzeczonej imprezy przygotowania zaczęło już blisko rok wcześniej, a ostateczny termin zgłaszania chętnych minął na początku marca. Nie wspominam już o logistyce i aspekcie organizacyjno-prawnym całego przedsięwzięcia, które w Niemczech uregulowane są oczywiście bardzo szczegółowo i absolutnie nie pozwalają na uproszczenia typu: "nagotujemy garnek bigosu, przyjdziemy i będziemy sprzedawać". Inna rzecz, że mimo blisko 550 osób, do których dotarła ta informacja, nie zjawił się nikt.

Fot. Polschland

To „jakoś to będzie” jest w Niemczech trudne nie do zaakceptowania. Tu się planuje. I to szczegółowo, z dużym wyprzedzeniem. Na początku było to dla mnie zaskakujące, bo jak można umawiać się na spotkanie na pół roku wcześniej?! Albo przy innej okazji: dlaczego nie mogę po prostu wpaść na chwilę w godzinach otwarcia biura, żeby ustalić kilka szczegółów? Zajrzeć przelotem?

W ciągu tego czasu, który spędziłam w Niemczech nauczyłam się jednak patrzeć na kwestię planowania trochę inaczej. Otóż uwzględnia ona komfort mój i innych, pozwala dysponować swoim czasem, szanuje go. Kalendarz (a gwoli ścisłości dwa) stał się w Niemczech nieodzowną częścią mnie, choć nigdy wcześniej bym siebie o to nie podejrzewała.

Pamiętam, że kiedyś byłam poproszona o skoordynowanie dość ważnego (istotny szczegół - prywatnego!) spotkania dwóch nieznających się wcześniej osób: niemieckiej emerytki i polskiego prawnika w średnim wieku z, że tak to ujmę, arystokratycznymi korzeniami. Jako że ona nie znała polskiego, obowiązek wymiany mejli i ustalenia szczegółów spoczął na mnie. Spotkanie miało odbyć się w czerwcu; staruszka zaczęła dopytywać co i jak już w styczniu. Uległam naciskom i wystosowałam do pana prośbę o wskazanie dokładnej daty przybycia. Zgodnie z przewidywaniami (albo i nie, bo od światowego człowieka oczekiwałam trochę więcej kindersztuby), dostałam zdawkową odpowiedź w mocno urażonym i wyniosłym tonie, w którym uświadamiał mnie, że ma ważną i odpowiedzialną pracę i to sąd wyznacza mu terminy rozpraw, a nie odwrotnie itd. Mejla po prostu zignorowałam, choć korciło mnie uświadomienie światowca, że nie wszędzie tak się na to patrzy. Nawiasem mówiąc, z nastawieniem „ja mam ważniejszą pracę i mniej czasu, więc mój jest cenniejszy” tu się nie spotkałam.

Ciąg dalszy historii. Na owym spotkaniu, do którego w końcu doszło, usłyszałam coś, co tylko potwierdziło moje wcześniejsze przypuszczenia. Zajomy gościa z Polski, Bułgar notabene, był właśnie w rakcie pisania pracy doktorskiej na temat modeli współpracy w grupie i podejścia do rozwiązywania zadań u różnych narodowości.

Jaki zarysował się obraz? Podczas gdy Polacy zazwyczaj czekali, aż z grupy wyłoni się przywódca, który oddeleguje pozostałym członkom jakieś zdania, Niemcy od razu podzielili się na demokratyczne podgrupy, z których każda zajęła się określoną częścią pracy i rozdzieliła odpowiedzialność na wszystkich członków.

Pasowało mi to jak ulał do problemów, które przeżyłam kilka lat wcześniej, kiedy to zorganizowaliśmy pierwszą w historii miasta imprezę z polonijnym „wkładem”. My z Mężem przyzwyczajeni już byliśmy do niemieckiego modelu i grupę postrzegaliśmy jako team, natomiast reszta panów tego nie czuła, przyjmując wyczekującą postawę realizatora poleceń.

Jak się głębiej zastanowić, to podobna sytuacja ma miejsce w niemieckim Kościele, a obserwacje na tym gruncie to mój konik. Jego członkowie czują się równi i pełnoprawni, a fakt, że ktoś jest księdzem, biskupem, ba, papieżem nawet, nie oznacza automatycznie, że ma więcej do powiedzenia, że zna się na kwestiach wiary i sumienia lepiej niż wierni i ma prawo narzucać im swoje zdanie.

 Trachtenverein Banater Schwaben, grupa folklorystyczna Niemców z Banatu (region na terenie Rumunii, Węgier i Serbii) w akcji.

Fot. Polschland

Nie powiem, zajęło mi to trochę, zanim doceniłam wagę niemieckiej Teamarbeit i odnalazłam się w jej strukturze. Po części także ze względu na kolejny typowo niemiecki aspekt, jakim jest bezpośrednie wyrażanie i przyjmowanie krytyki, rozciągające się zresztą także na inne emocje i uczucia - ale to już inna bajka.

Niemcy są bardzo asertywnym narodem, a umiejętność stawiania granic, zdawania sobie sprawy z praw swoich i innych ludzi, i wyrażania szacunku wobec potrzeb - własnych i cudzych - jest tu bardzo silna i wpajana już od dzieciństwa.

Dużym ułatwieniem jest pewnie fakt, że „nie” oznacza w Niemczech kategoryczne „nie”, czyli coś zgoła innego niż w Polsce. Wystarczy podać choćby sztandarowy przykład z częstowaniem gości w polskim domu czy urabianie urzędniczki w przypadku jakiejś „niemożliwej do załatwienia sprawy”.

 Źródło: Facebook; udostępnione ze strony Bareizmy wiecznie żywe

W pierwszym przypadku niemiecki gospodarz usłyszawszy Wasze „nie, dziękuję” uszanuje to i nie spyta ponownie; w drugim Wasze natręctwo co najwyżej zirytuje panią w urzędzie.

Uderza mnie przy tym fakt, może mam takie szczęście, a może to rzeczywiście reguła, że krytyka owa jest konstruktywna i na poziomie profesjonalnym. Także to ćwiczy się od małego. Przykład? W świetlicy w mojej szkole istnieje coś takiego jak Schuhpolizei, tj. trwające tydzień dobrowolne dyżury w garderobie. Polegają one na porządkowaniu stawianych pod ławeczkami butów, napominaniu bałaganiarzy, wieszaniu kurtek, które spadły itp. Co tydzień w piątki odbywają się też tzw. dziecięce konferencje (Kinderkonferenz), których stałym punktem programu jest omówienie działalności dyżurnych. Każde z dzieci ma prawo wypowiedzieć się na ten temat, czy jego zdaniem „policjanci” wypełniali swoje obowiązki sumiennie i regularnie, czy kapcie były ustawione w równym rządku. Tym, co uderza mnie najbardziej, jest szczerość dzieci, które nie wahają się powiedzieć, że w szatni panował bałagan, a dyżurny pojawił się tam tylko raz w ciągu tygodnia. Oczywiście wyrażane są także pozytywne opinie. Zdarzają się od czasu do czasu fantaści, którzy upierają się, że widzieli kogoś pięć razy, choć w danym tygodniu byli np. chorzy; dotyczy to jednak głównie maluchów z pierwszej klasy. Co najważniejsze, nigdy nie spotkałam się z sytuacją, w której skrytykowany byłby obrażony na kolegę czy koleżankę z grupy, która odważyła się ową krytyczną, ale zgodną z prawdą opinię wypowiedzieć na forum. Nie przypominam sobie też sytuacji, żeby ktoś nieuzasadnioną negatywną opinią zrewanżował się w ramach "zemsty".

W mojej świetlicy pracuje w sumie sześcioro wychowawców. Lepiej odda to może słowo „współpracuje”, bo na nastawienie „każdy sobie rzepkę skrobie” nie ma raczej miejsca. Stałym punktem tygodnia są dwugodzinne zebrania (Teambesprechungen), na których omawia się wydarzenia z minionego tygodnia, wspólnie ustala plany na nadchodzący, zdaje relacje z problemów, szuka rozwiązań. I oczywiście krytykuje się, kiedy trzeba. Wprost, bez owijania w bawełnę, ale uprzejmie, rzeczowo i stanowczo. Zajęło mi sporo czasu, co najmniej rok, zanim odważyłam się na głośną krytykę tego, co mi się nie podoba, np. zachowania moich współpracowników. Wciąż łapię się na tym, że brak mi odwagi na otwarte skrytykowanie szefowej zespołu, gównie z powodu tego, że jest osobą o wiele starszą i doświadczoną. Zgodnie z sytemem wartości, w których zostałam wychowana, byłoby to to dość, żeby siedzieć cicho.

Z pracy w polskiej szkole pamiętam rady pedagogiczne, a także wywiadówki, na których każdy, przyjmował do wiadomości podawane informacje, ale na krytykę na sali porywali się nieliczni (zwykle mający opinię pieniaczy), natomiast po jej opuszczeniu każdy miał nagle coś do powiedzenia.

Co do samego zespołu, to zaskoczył mnie także fakt respektowania zdania każdego członka, nawet tych, którzy pracują na ¼ etatu, czyli w pracy są w zasadzie na występach gościnnych. Ich opinia jest równoważna z tą, którą ma pracownik pracujący od poniedziałku do piątku w pełnym wymiarze godzin. Jeśli ćwierćetatowicz nie zgodzi się na coś, bo mu to nie odpowiada, argumentu „ale tak pasuje większości, więc się dostosuj”, po prostu użyć nie wypada i nie można.

Często mam wrażenie, że Teambesprechung przypomina obrady polskiego Sejmu z czasów szlacheckich z liberum veto. Niemiecki team nie spocznie, póki nie osiągnie się konsensusu i rozwiązanie jakiegoś problemu usatysfakcjonuje wszystkich. Podobnie jest i w innych dziedzinach życia.

Przed naszym domem w samym centrum miasta ruszyła wielomilionowa inwestycja jednego z największych niemieckich banków. Hałas z budowy, a konkretnie jednej z maszyn, nie dawał nam spokoju, więc Mąż napisał mejla informującego o tym szefostwo. Nie dość, że pismo nie zaginęło w akcji, to jeszcze doczekaliśmy się szybkiej i uprzejmej odpowiedzi z przeprosinami i obietnicą sprawdzenia sytuacji. I rzeczywiście, po paru dniach zjawił się pan z niezależnego instytutu, który sprawdził poziom hałasu. Firmie budowlanej narzucono pewne ograniczenia dotyczące czasu pracy i obsługi maszyny. Oczywiście wiązało się to z kosztami inwestora, ale mimo to nikomu nie przyszło tu do głowy, żeby zignorować głos jednego (!) mieszkańca.

 Budynek jednego z wiejskich towarzystw muzycznych

Fot. Polschland

Powróćmy do tematu stowarzyszeń i związków. Ich rola w życiu statystycznego Niemca, zwłaszcza tego mieszkającego na prowincji, jest znaczna i podyktowana tradycją i względami towarzyskimi.

Na wsi jest to standardowo Schützenverein, czyli związek strzelecki, ochotnicza straż pożarna (Freiwillige Feuerwehr), no i obowiązkowo orkiestra dęta (Musikverein). Dorzucić trzeba do tego jeszcze pielęgnujące lokalne tradycje, zwyczaje Heimatverein i Trachtenverein, karnawałowe Faschingsgesellschaft, koła gospodyń wiejskich (LandFrauenverbände). I cała masa innych, np. zrzeszenie hodowców zwierząt futerkowych, działkowicze, komitet do spraw wspierania miejscowego muzeum, liczne grupy samopomocy, organizacje charytatywne, koła śpiewacze (Gesangvereine) i kluby sportowe (Sportvereine).

O ile te ostatnie nie narzekają na niedobór chętnych, o tyle niektóre z organizacji borykają się z brakiem narybku i podeszłym wiekiem aktywnych członków. Pomysły na ich ożywienie poprzez werbowanie członków wśród imigrantów udają się tylko częściowo. Bo o ile np. uchodźca z Gambii dość łatwo znajdzie dla siebie miejce w klubie piłkarskim nawet bez znajomości języka, to już z takim czynnym uczestnictwem w kole folklorystycznym byłby problem. Obcokrajowcy nie pozostają zresztą w tyle, zakładając własne stowarzyszenia.

 Swoje stowarzyszenia mają także zbieracze wszelkiej maści, np. tak jak tutaj, szyldów i zabytkowych plakietek ubezpieczeniowych (na zdjęciu ich Stammtisch).

Źródło: versicherungsschilder-vereinde.de

Można krytykować niemiecką Vereinsmeierei, ale faktem jest, że robią one wiele dobrego. Nie wolno zapominać też, że angażowanie się w działalność Verein jest w zdecydowanej większości przypadków wolontariacka; członkowie inwestują w nią sporo wolnego czasu i pieniądze - mówiąc kolokwialnie, po prostu im się chce.

Każde szanujące się stowarzyszenie ma też swój Stammtisch, czyli cykliczne spotkania odbywające się w jakimś lokalu. Do tego dochodzą imprezy cykliczne i świąteczne, a niekiedy i  wspólne wyjazdy. Biorąc to pod uwagę, nie dziwi, dlaczego przeciętny Niemiec tak lubi planowanie z dużym wyprzedzeniem... :)

Dodatkowe informacje:


Holger Geißler (Hrsg.): Wie wir Deutschen ticken. Edel Motion, 192 Seiten, 19,95 Euro. ISBN 978-3-8419-0346-4

3 Kommentare:

  1. Na endlich bist du wieder da! ;)

    AntwortenLöschen
  2. Bardzo, ale to bardzo podoba mi się szanowanie czasu drugiego człowieka. I - jako byłej zapalonej chórzystce - bardzo podoba mi się idea stowarzyszeń, które dają poczucie wspólnoty i uczą współpracy. Również i branie pod uwagę opinii wszystkich członków zespołu jest mi bliskie. W ogóle - wygląda na to, że dobrze bym się w Niemczech odnalazła ;)
    PS. hodowców.

    AntwortenLöschen