Podróże kształcą, a mieszkanie w obcym kraju
kształci jeszcze bardziej. Przez lata byłam przekonana, że koneserami ślimaków
są przede wszystkim Francuzi.
Okazało się jednak, że nie muszę daleko szukać. Jada
się je także w mojej nowej ojczyźnie - tradycyjnie w Środę Popielcową. Co
więcej, Szwabia słynęła wręcz z eksportu tych mięczaków. Niemiecką nazwą
winniczka jest Weinbergschnecke (Helix pomatia), ale w tych okolicach określa
się go mianem Albschnecke (ślimak jurajski). Albo, nieco żartobliwie,
Schwäbische Auster, szwabską ostrygą.
Ślimacze ślady w Ulm
Fot. Polschland
Hodowla ślimaków na szeroką skalę rozkwitła na
Jurze Szwabskiej (Schwäbische Alb) w XVII wieku i trwała do początków XX wieku.
Do lat 50. ubiegłego stulecia spotkać można było jeszcze przydomowe hodowle.
Modę
na nią ślimaków zapoczątkowali mnisi, którzy spożywali je w okresach postu -
jako alternatywę dla mięsa (Fleischersatz). Dla wielu mieszkańców Jury
Szwabskiej sprzedaż ślimaków była dawniej jeśli nie głównym źródłem utrzymania,
to sporą podporą domowego budżetu. Świadectwa ślimaczego biznesu odnaleźć
można do dziś w lokalnej topografii.
Źródło: uismedia.de
Jurajskie ślimaki trafiały do leżącego nad
Dunajem Ulm, a stamtąd dalej, na klasztorne stoły niemieckich zakonników, do
Wiednia, Budapesztu, a drogą lądową do Francji, Szwajcarii i Włoch.
Osiemnastowieczne
źródła podają, że rocznie było to 50 ton. Jeśli przyjąć, że jeden winniczek
waży 30-40 gramów, było to mniej więcej półtora miliona ślimaków! O podobnych
sumach mówić można także w latach późniejszych.
Typowe krajobrazy Jury Szwabskiej i doliny rzeki Lautertal
Fot. Polschland
Figura handlarza ślimakami (Schneckenhändler) na
moście w Indelhausen-Weiler
Fot. Polschland
Ta mała miejscowość w dolinie rzeki Lauter
(Lautertal) była w poprzednich wiekach istnym ślimaczym zagłębiem. Na pobliskim
wzgórzu można na własne oczy przekonać się, jak wyglądała hodowla winniczków w
praktyce. Tu, na Górze Krzyżowej, znajdował się jeden z ostatnich większych
ślimaczych ogrodów (Schneckengarten) Jury Szwabskiej. Na kilkuset metrach
kwadratowych przebywało około 200 000 tych stworzonek
Fot. Polschland
Schneckengarten, który można tam oglądać
współcześnie, jest mniejszy i przeznaczony na użytek domowy. Składa się on z
drewnianego ogrodzenia i zabezpieczeń na ściankach, koniecznych, aby ślimaki
nie uciekły. Wbrew pozorom, nie są one aż tak powolne. Owe zasieki zmieniały
z biegiem lat swoją formę. Najwcześniejszy to rząd gwoździ, przez które nie przechodzi
muszla, poprzez rodzaj metalowego daszku/ślepej uliczki, metalową siatkę (Schneckendraht),
aż po współczesną siatkę z tworzywa sztucznego.
Fot. Polschland
Na środku wybiegu usypany jest wał z mchu (tzw.
Mooswalm), w którym ślimaki mogą schronić się w czasie suszy czy zimna. Tam też
wpełzają na zimę. Do wydobycia ich służyły niegdyś specjalne grabki, Mooshäckle.
Fot. Polschland; Internet
A jak ślimaki trafiały w ogóle do tego typu
hodowli? Zbierano je po prostu w okolicy, ale czyniono to dopiero po złożeniu
jajek, tj. po 25 lipca, dniu św. Jakuba. Do jesieni trzymano je i tuczono. Mniej
więcej w połowie października ślimaki przygotowują się do zimy. Przestają przyjmować
pokarm i produkować śluz, a wejście do muszki pokrywają specjalnym wieczkiem - epifragmą
(sie verdeckeln sich).
Wejście do muszli pokryte epifragmą. Na górnym zdjęciu porównanie winniczków: rocznego, dwuletniego i trzyletniego.
Źródło: Internet
Ślimacze żniwa trwały w listopadzie w najlepsze,
kiedy już zapadły w sen zimowy. Pakowano je do wypełnionych mchem beczek, które
były w stanie pomieścić 10 000 sztuk i dostarczano do Ulm. Do czasu wybudowania
kolei, ładunki transportowano specjalnymi łodziami, tzw. Ulmer Schachtel. Czekające na załadunek beczki deponowano w
porcie w Neu-Ulm.
Widok z nadbrzeża w Neu-Ulm na Ulm
Fot. Polschland
Ulmer Schachtel
Fot. Polschland
Źle się działo, gdy na beczki świeciło
późnojesienne słońce i temperatura wzrosła. Zahibernowane ślimaki budziły się,
co rozsadzało beczki i przynosiło hodowcom i handlarzom straty.
Skoro mowa o
tych ostatnich, często udawali się oni w rejs razem z całą rodziną. Przykładowo,
Lukas Knupfer z Lautertalu sprzedał w 1883 roku 116 000 ślimaków, z których 60
000 dostarczył do austriackiego Krems, 10 000 do Monachium, 5 000 do klasztorów
Regensburga i tyleż do Lechfeld. W Wiedniu sprzedawał już detalicznie; jego
dwie córki prowadziły małe stoisko na Placu
św. Piotra.
Te czasy to już odległa przeszłość. Zmieniły się i metody hodowli,
i handlu. Potentatami w ślimaczej branży już nie jest Szwabia, a inne kraje, w
tym Polska, Rumunia i Turcja, o azjatyckich nie wspominając.
Obniżenie kosztów
produkcji, pasze, tuczenie, zbiór nierespektujący naturalnego cyklu życia
ślimaka (któremu odstawia się pokarm, aby oczyścił układ pokarmowy, odśluzowywanie)
to współcześnie norma.
Punkt ciężkości
przeniósł się także na inne, bardziej opłacalne gatunki ślimaków: dużego
szarego (Helix aspersa maxima) i małego szarego (Helix aspersa aspersa). Tyle
tylko, że coś za coś...
Nie wspominając już o zwykłym oszukiwaniu klienta.
Zdarza się, że restauracje życzą sobie, aby oddawać im muszle winniczków.
Trafiają one do ponownego obiegu, ponieważ w środku wcale nie kryły tegoż
winniczka, ale inny gatunek ślimaka!
Źródło: Internet
Współczesna hodowla winniczków w Jurze
Szwabskiej to już nie masówka - to ruch Slow Food. Modelowym przykładem
realizacji jego idei jest hodowla Rity Goller. Jej winniczki przebywają nie w
zamkniętych halach, a na świeżym powietrzu, w tradycyjnym Schneckengarten.
Zbierane są tylko trzyipółletnie osobniki, tj. dorosłe, a nie mniejsze
(nierespektowanie tej zasady doprowadziło winniczki niemal do wyginięcia; od
2005 roku objęte są w DE całkowitą ochroną). Do sprzedaży trafiają w stanie
naturalnej hibernacji. Jak argumentuje hodowczyni, „śmierć we śnie jest
bardziej humanitarna”. Karmione są wyłącznie tym, co naturalne: liśćmi mlecza,
tymianku i rzepaku, sałatą, trybulą leśną, lebiodką, pokrzywą, potartym
ogórkiem, cukinią i melonem oraz kwiatami słonecznika.
Rita Goller i jej hodowla
Źródło: foodhunter.de
Mięso tak odżywianych mięczaków jest bogatsze w
białko i bardziej aromatyczne, a zarazem uboższe w tłuszcz i cholesterol od
tych tucznych na fermach.
Ich smak broni się sam - i nie ma potrzeby doprawiać
ich obficie pietruszką czy czosnkiem, bo nie są mdłe. Co więcej, Groll twierdzi,
że wręcz szkoda je okraszać masłem czosnkowym!
U dołu: wspomnienia jednego z mieszkańców Szwabii - porównanie zbieranych wiosną ślimaków na skalę masową z jesiennymi wypada zdecydowanie na korzyść tych drugich. Całość spisana dialektem szwabskim.
Źródło: Internet
Rzeczywiście, lista potraw, jakie serwują zaprzyjaźnieni
z nią kucharze przez duże K przyprawia o zawrót głowy: na przystawkę ślimaki z
kwaskowato-pikantnym chutneyem porzeczkowym i makaronem z makiem, jako danie
główne zawinięte w polędwiczki wieprzowe, w sosie z koniaku i pieprzu, na puree
ziołowym, w occie balsamicznym, z soczewicą i szpeclami z orkiszu, na deser z
jabłkami w calvadosie, pokryte czekoladą, a nawet jako pralinki.
Czekoladka z nadzieniem ze ślimaka i zupa ze ślimaków
Źródło: foodhunter.de i landkreis-neu-ulm-tourismus.de
Do tego dochodzą stare i sprawdzone szwabskie
przepisy, np. zupa ze ślimaków (Schneckensuppe).
Fot. Polschland
Naturalnie, winniczki z takiej hodowli mają
swoją cenę. Na kilkudaniowy ślimaczy posiłek spokojnie zapłacimy blisko 50 euro od osoby.
W pielęgnowanie pamięci i tradycji hodowli ślimaków włączają się
też inni, m.in. skansen w Beuren i szkoły.
Źródło: uismedia.de
Do obejrzenia: http://www.zdf.de/ZDFmediathek/beitrag/video/1117336/Die-Schneckenfrau#/beitrag/video/1117336/Die-Schneckenfrau
Keine Kommentare:
Kommentar veröffentlichen